Na stałe bazy NATO na wschodniej flance się nie zapowiada. Sojusz ograniczy się do powiększenia sił szybkiego reagowania. W razie wojny ich odsiecz nastąpi dopiero wtedy, gdy Moskwa zdąży zamienić Estonię czy Przesmyk Suwalski w połączenie Buczy z Mariupolem.
Jeśli NATO nie zmieni diametralnie swojej doktryny wobec Rosji, powtarzane przez polskich i amerykańskich przywódców opowieści o obronie każdego milimetra terytorium Sojuszu można będzie między bajki włożyć. Na zmianę strategii niestety się w Madrycie nie zapowiada. Wskazuje na to zapowiedź drastycznego zwiększenia liczebności sił szybkiego reagowania, gotowych do kontruderzenia w razie rosyjskiej agresji na Europę. Ich dziesięciokrotne powiększenie robi medialne wrażenie, nie zmienia jednak istoty słabości strategii Sojuszu wobec Rosji.
A ta, zgodnie z wymogami niemieckiej polityki zagranicznej, zakłada, że Moskwy nie wolno za żadną cenę drażnić takimi posunięciami, jak stałe bazy NATO w państwach wschodniej flanki. Konsekwencja tej przestarzałej w obecnych warunkach doktryny jest taka, że jeśli Putin zdecyduje się na nas uderzyć, na granicy Sojuszu nie będzie dość wojsk, żeby bronić tych cennych milimetrów terenu, o których mówią politycy.