NATO, idąc do przodu z rozeznaniem zagrożeń, zawsze stawia o dwa kroki za mało. Nie z braku odwagi, ale z wewnętrznej różnicy interesów.
Nie przyłączę się do chóru entuzjastów ustaleń madryckiego szczytu NATO. Owszem, nie zapiszę się też do klubu tych, którzy całkowicie lekceważą postanowienia, jakie tam zapadły. Ale mimo wszystko „najpotężniejszy sojusz wojskowy w historii” stać na jeszcze więcej.
Na pewno sukcesem szczytu w Madrycie jest zgoda Turcji na członkowstwo Finlandii i Szwecji. Pisałem dokładnie miesiąc temu (“Bazar sojuszników”), że Turcja nie zablokuje tego procesu, tylko będzie chciała jak najwięcej utargować dla siebie, a groźby to tylko strategia negocjacyjna dla uzyskania zgody na jej warunki: uznania części organizacji kurdyjskich za terrorystyczne i rezygnację z udzielania im schronienia. Tu oczywiście rodzi się pytanie, czy to oznacza, że Zachód – nie pierwszy raz – zdradził Kurdów. Z pewnością tak. Musimy mieć tego świadomość, że ciesząc się z rozszerzenia NATO, świętujemy to za cenę wzmocnienia antykurdyjskiej polityki Turcji. Wprawdzie Partia Pracujących Kurdystanu była już wcześnie nie tylko przez Turcję, ale i Zachód uznawana za organizację terrorystyczną, to jednak w przypadku działającej na północy Syrii kurdyjskiej milicji YPG (Powszechne Jednostki Obrony), którą Turcja uznaje za syryjski odłam PKK, Zachód nie był już zgodny z oceną Ankary. Głównie dlatego, że YPG przyczyniły się znacznie do pokonania Państwa Islamskiego w Syrii. To wprawdzie nie przeszkodziło parę lat temu Trumpowi, by wycofać nagle wojska amerykańskie z północnej części Syrii, wystawiając Kurdów na zmasowane naloty sił tureckich (zresztą, prowadzonych do dzisiaj), ale jednak YPG były w lepszej sytuacji niż PKK. Teraz to się zmieni.
Po drugie, to co nas najbardziej interesuje – zwiększenie obecności amerykańskiej w Polsce i całej wschodniej flance NATO. Oczywiście, ustanowienie stałego dowództwa V Korpusu USA w Poznaniu to nie jest bułka z masłem. Ale nie jest to również ten kaliber, którego wymagałaby sytuacja. Bo 300 oficerów amerykańskich wraz z rodzinami i ok. 700-osobowym batalionem wspierającym, a wszystko w okolicach Poznania, to nie jest siła, która będzie w stanie zapobiec atakowi np. w okolicach przesmyku suwalskiego. Owszem, Joe Biden zapowiedział również wysłanie kolejnych 20 tys. wojsk na cała wschodnią flankę NATO; możliwe, że większość lub połowa trafi właśnie do Polski, co po dodaniu obecnych już 10 tys. żołnierzy amerykańskich będzie istotnym wzmocnieniem. Tyle tylko, że w trzykrotnie mniejszej od Polski Korei Płd. stacjonuje 26 tys. wojsk amerykańskich.
Można tę posuwającą się ostrożnie ewolucję NATO zinterpretować na trzy sposoby. Albo nic nam nie grozi w najbliższej przyszłości i dlatego Amerykanie nie wysyłają tutaj od razu 50 tys. żołnierzy. Albo przeciwnie – grozi nam atak, którego nikt jednak nie zamierza realnie odeprzeć – i dlatego ciągle nie ma mowy o stałych bazach, tylko o stałym dowództwie, które zresztą z Poznania łatwo ewakuować w kierunku Niemiec. Albo wreszcie to niezgoda wśród sojuszników na realne wzmocnienie wschodniej flanki blokuje wszelkie prawdziwie odważne decyzje. I nie mam wątpliwości, że to jedna z głównych przyczyn. Przecież ani Niemcy, ani Francja nie mają zamiaru angażować się w ewentualną wojnę tak bardzo, jak gotowi byliby – jeśli już ktoś – Amerykanie i Brytyjczycy. A z kolei w tej drugiej grupie Amerykanie też nie są w pełni zdeterminowani, bo nieustannie mają w tyle głowy słowo „Chiny”.
To wszystko w sumie sprawia, że NATO, choć wizerunkowo dokonuje kroków milowych w porównaniu z tym, czym Sojusz był jeszcze parę lat temu, to jednak ciągle odczuwalny jest jakiś niewytłumaczalny od strony strategicznej paraliż. Bo jeśli ktoś naprawdę chciałby bronić Polski i krajów bałtyckich, a najlepiej na tyle odstraszyć agresora, by do obrony nie musiało dojść, to od Estonii, przez Polskę po Bułgarię stałoby już dzisiaj co najmniej 200 tys. wojsk natowskich, głównie amerykańskich. Deklaracja NATO, że Rosja jest największym zagrożeniem musi mieć przełożenie na adekwatne działania. Z całym uznaniem dla powstającego – oby jak najszybciej – stałego dowództwa V Korpusu w Poznaniu – oficerowie nie pójdą sami na wojnę.